19 lutego 2014, wraz z przyjaciółmi spoza koła, wyruszyliśmy autokarem do Warszawy. Program wycieczki był
wyjątkowo romantyczny – najpierw Muzeum Chopina, następnie Muzeum Literatury,
gdzie stała wystawa dotyczy Adama Mickiewicza, a na koniec spektakl w Teatrze Narodowym
– Aktor Norwida.
W Muzeum Chopina
przestraszyliśmy przewodniczkę. Gdy dowiedziała się, że jesteśmy z polonistyki,
uznała, że będzie musiała mówić bardzo poprawnie. Świetnie jej poszło.
Muzeum ma bardzo bogate
zbiory. Można tam zobaczyć fortepian, na którym komponował Chopin, kosmyk jego włosów, maskę pośmiertną i wiele innych atrakcyjnych eksponatów. To już wystarczy, by je odwiedzić. Jednak dodatkowym plusem są dobrze
wykorzystane środki multimedialne. Spotyka się je na każdym kroku. Służą nie tylko
lepszemu poznaniu Chopina, ale także dobrej zabawie. Jak choćby w sali dla dzieci, gdzie można poznać historie o małym Fryderyku. Z kolei poziom - 1 jest wyposażony w wiele zestawów słuchawkowych, przez które popłynęła do nas muzyka wielkiego kompozytora.
Muzeum Literatury
bardziej nas poruszyło, chociaż nie miało żadnych elektronicznych gadżetów.
Nasze polonistyczne serca biły mocniej na widok pióra Mickiewicza niż oglądając
ołówek Chopina. Jakie arcydzieło napisał tym piórem? Nie mogliśmy oderwać się
od rękopisów i pierwszych wydań jego Poezji.
Chodziliśmy po tych salach jak zaczarowani. Żeńska część wyprawy zatrzymywała
się przed portretami wieszcza lub przed jego popiersiem i przez chwilę kontemplowała
jego urodę. Przypominał się fragment wiersza Marii
Pawlikowskiej-Jasnorzewskiej:
Wolałabym, by mnie Mickiewicz chciał całować,
niż gdyby mnie miał słuchać.
Zbiory są bogate w różne
perełki. Możemy poznać księgozbiór poety, zobaczyć okulary Towiańskiego, buciki
małych Mickiewiczów oraz list wieszcza do żony. Ten ostatni wzbudził w nas
wielkie emocje. Nie tyle jest to list, ile krótka notatka. W dzisiejszych
czasach byłby to SMS. Zaczynał się od słów „Nie czekaj mnie z obiadem...”,
resztę ciężko było odczytać. Podpisał się „A. Mickiewicz”. Byliśmy zachwyceni
tym dokumentem jego życia codziennego, ale jednocześnie nieco zdziwieni
zakończeniem.
Wyszliśmy stamtąd
przepełnieni romantyzmem. A czekała nas jeszcze jedna dawka – tym razem
teatralna.
Scena przy Wierzbowej
Teatru Narodowego jest wyjątkowa. Każdy słyszał o obrotowej scenie, ale czy
ktoś potrafi wyobrazić sobie obrotową widownię? Jeśli nie, to należy koniecznie
zajrzeć na Wierzbową.
Na początku sceny zmieniały się
powoli, ale kiedy akcja nabrała tempa, razem z nią obracała się widownia
przywodząc na myśl koło Fortuny – nikt nie mógł zgadnąć, czy jego los obdarzy
nagle pieniędzmi, czy go ich pozbawi. Bogacenie się niższych warstw, upadek
arystokracji, początek kapitalizmu – to temat przewodni spektaklu. Reżyser,
Michał Zadara, pokazał nie tylko zmienność losu, ale także to, jak pieniądze
rządzą relacjami między ludźmi. To intrygujące, bo tu nie jest przedstawiony
wielki świat. Akcja rozgrywa się wśród rodziny i przyjaciół, wszyscy się znają.
I nagle, kiedy w ich świat wkraczają problemy finansowe, okazuje się, że
pozycja, jaką zajmowali w swojej małej społeczności, zmieniła się.
Zadaniem aktorów było
ukazanie dramatu bohaterów, którzy muszą dostosować się do zasad nowego świata.
Oskar Hamerski, odgrywający rolę Jerzego, pokazuje to, czego można nie
dostrzec, czytając dramat. Otóż hrabia jest na początku bardzo wesołym, pewnym siebie
mężczyzną. Wcześniej jowialny i rozgadany, na wiadomość o bankructwie Glückschenella
milknie. W kolejnych scenach naprzemiennie ukazuje swój dramat i zakłada maskę
dawnego siebie, by utrzymać tajemnicę przed matka i siostrą. Widać wyraźnie
jego amatorskie próby aktorskie, ale może stać się prawdziwym artystą tylko pod
przewodnictwem mistrza. W dramacie tę rolę pełni Gotard Pszon-kin. Norwid
sprawia, że staje się on uosobieniem dobra i artyzmu. Kim jest w spektaklu
Michała Zadary, w wykonaniu Oskara Janiczaka? Gotard pojawia się najpierw w
kawiarni. Jest w okularach przeciwsłonecznych, ciągle sprawdza dwa telefony komórkowe.
Mówi, że chce obserwować świat, siada nawet tyłem do widowni, przodem do okna
wychodzącego na ulicę, ale jednocześnie wszyscy bohaterowie kierują swój wzrok
na niego. Bynajmniej nie jak na artystę, ale jak na celebrytę. Tak też się
zachowuje. Mówi wyniosłym tonem, jakby nic go nie obchodziło. Zrywa się, gdy
dostaje wiadomość na telefon. Czy ktoś taki pomógłby Jerzemu? Wciąż wraca do
mnie to pytanie. Jeżeli jakiś gwiazdor chciałby pomoc dawnemu, niezbyt
bliskiemu koledze, to chyba tylko dla zabawy. Rzeczywiście, Gotard obserwuje
Jerzego, czai się, jakby hrabia był jego eksperymentem. Jest na pewno mistrzem
w swojej sztuce, ale nie kieruje nim artysta, raczej znudzony gwiazdor
poszukujący nowych wrażeń.
Zupełnie odmienną
kreacją jest Werner. W tej roli zagrał Marek Barbasiewicz. Jako jeden z
niewielu zapanował nad „barbarzyńskim wierszem” Aktora. W jego wykonaniu postać ta nabrała cech tragicznych. Nagły
przypływ gotówki nie przysporzył mu przyjaciół. W dramacie Eliza wyznaje mu
„(...) jesteś Mistrzem...”. W spektaklu te słowa nie padają. Wszyscy odbierają
byłego guwernera jako nudziarza. Przedstawia on widzom tragedię samotności.
Nie można też zapomnieć o Ewie Wiśniewskiej w roli
Hrabiny. Udało jej się uniknąć przerysowania w scenie obłędu, przez co stała
się wiarygodna. Na niej reżyser oparł cały finał. Bo to jest właśnie część,
która została najbardziej zmieniona w całym spektaklu. Nie ma „strony modlitwy”,
ani „strony pieniędzy”. Jerzy, owszem, modli się – przy stole z pieniędzmi. Nie
pada jednak do kolan matki. Wołając „Długi spłacać rozpocząłem!” – wybiega na
scenę teatralną, by zbierać oklaski za Hamleta.
Hrabina zostaje sama.
Reżyser od samego
początku stopniuje tempo akcji. Na koniec w kulisach jest wielkie zamieszanie.
Dopiero gdy Hrabina zostaje sama, wszystko się zatrzymuje. Jest ona przegraną
osobą, bo wierzy w dawny porządek świata. Można nawet odnieść wrażenie, że
wszyscy inni, łącznie z Jerzym, przeszli na stronę pieniędzy. Ludzie, którzy
mają zasady i ideały, jak Hrabina, Werner czy Eliza są skazani na porażkę, bo w
tym świecie nie ma miejsca na sentymenty, a „przemysł jest w sztuce”.
Wątek pieniędzy został
zrealizowany bardzo dobrze. Ale zabrakło tu tego, co chciał przekazać poprzez ten
dramat Norwid – stawania się artystą. Fragmenty autotematyczne poza pierwszą
sceną, gdy goście w kawiarni próbują odgadnąć, kim jest Werner, nikną w całej
inscenizacji. Nie wydaje się być słuszne przeniesienie akcji w czasy
współczesne. Miało to zapewne na celu pokazanie widzom, że problem jest wciąż
aktualny, ale sądzę, że można bardziej zaufać inteligencji odbiorców i nie
stosować takich chwytów, jeżeli nie służą dodatkowym celom. Ponadto mimo że
akcja dzieje się w XXI wieku, to spektakl Hamleta
aktorzy odgrywają w strojach z epoki, czego we współczesnym teatrze już się nie
robi.
Warszawska inscenizacja
udowodniła coś jeszcze – nie jest łatwo przenieść Norwida na scenę. Aktorzy
często byli przytłoczeni przez tekst. Pierwsza część pełna monologów i dyskusji
o zmianach, które zaprowadził kapitalizm, niekiedy wręcz nudziła, tym bardziej,
gdy była niezrozumiała. Trudno więc dziwić się reżyserowi, że skupił się na
tym, co wciąż trafia do widza, co go oburza i martwi – rządy pieniędzy we
współczesnym świecie. Ale Aktor nie dlatego
jest wyjątkowy. To jedna z niewielu polskich sztuk mówiących o aktorstwie jako
o sztuce. Nie można o tym zapomnieć.
Jola Ronowska
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz